środa, 23 marca 2011

odsłona 4 - 24.03.2011


Myslovitz – Zgon – kolejne losowanie hitów mojego życia. Myslovitz, mógłbym pisać do bólu o geniuszu Rojka, o jego fascynacjach muzycznych, które od samego początku podzielam, o jego pasji, o Off festiwalu, który jest dla mnie dosłownie snem na jawie. O jego niecodziennej skromności, w końcu o jego muzyce. Debiut Myslovitz to była fatamorgana na polskim rynku. Dystansował poziomem o lata świetlne podobne pozycje z tego okresu, typu rotary, roan, i wiele innych. Miały niesamowity klimat i bazowały na fascynacjach, które ja również ja podzielałem, trochę wyssali z twórczości z Ride, trochę z wczesnego Radiohead, trochę z Beattles, trochę ze Suede, trochę z … Realizatorem i producentem płyty został anglik Ian Harris, który w drugiej połowie lat 70. pracował z Joy Division, New Order, UK Subs i The Exploited, także nie jest to anonim. Oczywiście, Myslovitz mieli w swoim okresie słabsze momenty i momenty niemalże wstydliwe, ale jak sobie przypomnę o osobowości Rojka i to co on zrobił dla popularyzacji nietuzinkowej, niepopularnej, niekomercyjnej, innej muzyki. To po prostu wybaczam mu każdy błąd. Jest dla mnie postacią kultową.



Sevendust – Waffle – To kawał porządnego rockowego mięcha, wielokrotnie obgryzanego przeze mnie do białej kości. Przez spory okres ich twórczości ta muzyka z pogranicza metalu, rocka, hardrocka stała na bardzo wysokim poziomie, którego jednak nie udało się utrzymać. W całości ich płyty bywają trudne do przebrnięcia. Teksty poruszają najmroczniejszych spraw naszego jestestwa, muzyka tez nie jest łatwa w odbiorze, natomiast śpiew czarnoskórego Lajona po prostu to jeden z najlepszych głosów w ciężkiej muzyce, choć z pewnością lepiej czuje się w wyższych rejestrach. Skojarzenia z Living Colour – nieuniknione. Ciężko było wybrać jeden konkretny utwór, bo wspaniałych kawałków w ich twórczości było ogromnie dużo, postanowiłem wybrać Waffle, ciężki, ale z dość przystępną melodią. 6 czerwca wraz z pokrewną stylistycznie formacją Disturbed zagoszczą w Warszawskiej Stodole.



Chris Rea - The Road To Hell – Z koszyka tzw. lekkiego maszyna wylosowała niezwykłego wokalistę, tworzącego zwykłą muzykę. Bo nikt nie powie mi, że tak nie jest. Chris wielokrotnie zachwycał świat swoim na wskroś charakterystycznym, niesamowitym głosem ale i zaskakiwał chyba jednak zbyt bardzo popowym, lekkim repertuarem. Czasem ze sporymi naleciałościami rocka, bluesa, boogie, ale zawsze była to muzyka bardzo przystępna i łatwa w odbiorze. Ale zdarzały mu się takie odsłony jak The Road To Hell – utwór od którego nie mogłem się odpędzić, gdy byłem małym chłopcem. Byłem uzależniony niemalże od tej fantastycznej piosenki, Prościutkiej poprockowo-bluesowej pozycji, trochę w stylu spokojniejszego Dire Straits. Z pięknymi, miękkimi solami gitary. Ależ to był przebój. Dziś już by pewnie w dobie Klaksonsów czy innych Satrfuckerów nie miałby żadnych szans. Ale to były zupełnie inne czasy, totalnie inne. Nie było Hypemu, lasta, scrobblowania, Klaxonsów i miałem wtedy 22 lata mniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz