The Beta Band - Out-Side
the Beta Band była swego czasu niesamowicie frapującym zjawiskiem, bardzo lubiłem epatować się tą niezwykle eklektyczną i nieco psychodeliczną twórczością, w której nie brakuje odniesień do twórczości Becka, jak i gitarowych kapel z lat 90 tych. W tej muzyce jest wszechobecny duch eksperymentu spod znaku chociażby UNKLE i inteligentnego kombinowania typowego dla Zappy, bez znamion megalomanii, bez popadania w przaśną pastiszowość i co ciekawe z ogromnym poczuciem humoru. W tej muzyce jest również to, co najistotniejsze - czyli spory potencjał komercyjny. Potencjał niestety niewykorzystany. Ta wyśmienita porcja postmodernistycznej muzyki rozrywkowej podanej z głową i z jajami nie sprzedała się zupełnie, nie spodobała się? Ja po prostu myślę, że po prostu nie wpadła we właściwe ręce, może to brak szczęścia? Nie wiem tego. Wiem natomiast, że każdy szanujący się fan ambitnej alternatywy musi znać The Beta Band.
koszyk lekki:
Dexys Midnight Runners- Come On Eileen
To był swego czasu tak ogromny hit, że właściwie nie schodził z czołówek wszystkiego co mogło takową czołówkę posiadać. Pop w wykonaniu Dexy’ego z naleciałościami soulu, folka, country radził sobie dość przyzwoicie na wszelkich listach w latach 80tych będąc zawsze w cieniu większych. Stylistycznie formacja porównywana do The Specials, do ABC, do … właściwie do każdego. Nigdy, bowiem, nie miała artystycznie na tyle dużo do powiedzenia, by uzyskać swój własny, niepowtarzalny styl, odróżniający od innych, pomimo ciekawych partii smyczków, dęciaków, ciekawego głosu. Po prostu za dużo w tym było przeciętności i nijakości. Come On Eileen - był chyba jedyną piosenką, z której Dexy i ekipa mogli być naprawdę dumni. Żywiołowa, fajna, melodyjna, przebojowa, ciekawa rytmicznie i aranżacyjnie. Prawdziwy przebój. I ja się też kochałem w tej melodii na zabój! Nuciłem nawet przez sen.
koszyk Ciężki:
Faith No More - Midlife Crisis
Faith no more to jedna z najlepszych kapel, jakie poznałem w moim życiu, jedna z najwybitniejszych jakie pojawiły się na naszym padole. Krążyli kilka last wydając kilka niesamowicie genialnych płyt, nie schodząc nigdy poniżej pewnego poziomu. Zawsze wysokiego. Nie nagrywają dziś na siłę płyt tak jak niektóre zespoły, zjadając własny ogon, każdy ich występ na żywo to istna ekstaza muzyczna. Każdy ich pomysł był świeży, niesamowity, inspirujący, szalony, niestandardowy. Dobra gadam frazesy. Konkrety: Mike Patton, jest człowiekiem, którego głowa pękała od pomysłów, artystycznie mógłby rozdzielić talent spośród tuzina muzyków pokrewnych stylistycznie, nic na tym nie tracąc. Muzyka Faith no more to szalona i nieokiełznana mieszanka rocka, metalu, funku, eksperymentalnych dziwolągów ale i przepięknych melodii. Spod jego pióra wyszło chore do cna Ugly in the morning, ale i liryczne, dostojne Just a Man, nagrał nawiedzone, jakieś sadystyczne Be Aggressive, dostatnie, mocne Ashes to Ashes, pełne jakiegoś psychodelicznego orientalnego hip hopu A Small Victory, nieprawdopodobne, najeżone soulowymi naleciałościami Star A.D, chore do imentu Cuckoo For Caca, gdzie Patton śpiewa jak punkowy Kaczor Donald, jest też balladowe Easy.... tak można ciągnąć w nieskończoność. Dla mnie ta kapela, czego się nie dotknęła zamieniała w złoto. Absolutna czołówka muzyki rockowej. Największy hit? Nie wiem co wybrać! Może to co było faktycznie największym hitem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz